Książka o historii sokołowskich Żydów przetłumaczona z jidysz na polski

Fundacja Gszarim, dzięki wsparciu finansowemu Stowarzyszenia Żydowski Instytut Historyczny, opublikowała przetłumaczoną przez dr Agatę Kondrat z jidysz na polski książkę Pereca Granatsztejna „Sokołów – moje zniszczone miasteczko”. Publikacja jest dostępna w całości za darmo w Internecie.

Celem projektu było przybliżenie mieszkańcom Sokołowa Podlaskiego żydowskiej historii miasta, poznanie bogatej kultury społeczności żydowskiej, która zamieszkiwała te ziemie kilkadziesiąt lat temu. Brak fizycznych śladów obecności Żydów w Sokołowie sprawiał, że istniała możliwość całkowitego wymazania ich historii z lokalnej świadomości. Jak pisał we wstępie do swojej książki Perec Granatsztejn, ta publikacja jest “macewą wystawioną naszej świetlistej, tak bliskiej przeszłości”. – Dla niego przeszłość rzeczywiście była bliska, ponieważ książka ukazała się w 1946 r. Dziś, po 72 latach, sytuacja wygląda inaczej. Istnieje konieczność przywrócenia lokalnej wiedzy o społeczności sokołowskich Żydów – podkreśla Katarzyna Markusz, dziennikarka i koordynatorka projektu. – Istotne jest to, że książka Granatsztejna to pierwsza publikacja o Sokołowie przetłumaczona z języka jidysz na polski. Daje to unikatową możliwość mieszkańcom miasta poznania ich własnej historii z punktu widzenia społeczności żydowskiej, którą w okresie międzywojennym trudno było nazwać tu mniejszością (Żydzi stanowili 60 procent mieszkańców miasta).

W rezultacie powstała strona internetowa www.sokolow.jewish.pl, na której opublikowano tłumaczenie książki Pereca Granatsztejna, jego biografię oraz informacje o samym projekcie. Dla czytelników to pierwszy kontakt z literaturą jidysz dotyczącą miasta Sokołów Podlaski. Dodatkowym atutem publikacji jest to, iż ma ona charakter literacki, a nie naukowy. Odbiorcy mogą podążać śladami bohaterów książki, odwiedzać wspomniane ulice, budynki czy miejsca.

– Projekt ten jest ważny w trójnasób – podkreśla Piotr Cywiński, przewodniczący Rady Fundacji Gszarim. – Po pierwsze, pokazuje świat z perspektywy lokalnej, a więc mówi językiem ludzkim do zwykłych ludzi. Po drugie ukazuje niewyobrażalne zniszczenie świata, jako bardzo konkretnego miejsca, gdzie nie ma miejsc na wielką arytmetykę podręczników historii, a gdzie są twarze całkowicie rozpoznawalnych osób, mieszkających przy nadal istniejących ulicach, tworzących świat, który w swej nieżydowskiej części przetrwał. Po trzecie, księga ta jest głosem zapisanym, aby pamięć przetrwała. I ma ona szansę przetrwać – oczywiście – w Argentynie lub w Izraelu. Ale przede wszystkim, pamięć wpisana w lokalność, w bliską geografię, w autentyczne miejsca wydarzeń, wrośnięta w kolejne pokolenia mieszkańców miasta będzie mogła przetrwać, dzięki polskiemu tłumaczeniu, właśnie w Sokołowie.

Perec Granatsztejn urodził się w 1907 r. w Sokołowie, w pobożnym domu żydowskim. Przez kilka lat był na kursie przygotowawczym do pracy rolniczej w kibucu w Wilnie, którego celem było zasiedlenie ziemi w Izraelu. Przeprowadził się do Paryża w 1937 roku, a w 1939 r. wyemigrował do Boliwii, gdzie pracował jako sprzedawca. Zamieszkał pod koniec tego roku w Argentynie i działał w Syjonistycznej Partii Robotniczej, Kongresie Kultury Żydowskiej i YIVO. W 1950 roku zrobił aliję i stał się rezydentem państwa Izrael. Początkowo pracował w fabryce wyrobów metalowych, był przez pewien czas pracownikiem administracji “Hapoel Hacair” (“Młodego Robotnika”), tygodnika partii Mapai.

Granatsztejn zaczął pisać w młodości i zadebiutował w druku artykułami w piśmie “Frayhayt” (“Wolność”) w Warszawie w 1930 roku. Od tego czasu pisywał m.in. do: “Bafrayung” (“Wyzwolenia”), “Bafrayung-arbeter-shtime” (“Wyzwolenia – głosu pracy”) i “Unzer vort” (“Naszego słowa”) – w Buenos Aires; “Izrael” i “Tog-eyn, tog-oys” (“Dzień za dniem”), wydawanych przez Ihud olami (Światową Unię) w Tel Awiwie. W latach 1960-1970 przebywał w Nowym Jorku, zanim wrócił do Izraela, gdzie mieszkał w Bat Jam. Jest pochowany na cmentarzu w miejscowości Holon.

Fragment książki:

Kalmen Ber sapał po jedzeniu jak wyprawiana gęś i opowiadał przyciszonym głosem:

– Byłem dziś w wiosce Niewiadoma. Wynająłem tam od głuchego Tuszyńskiego sad. Wszystkie drzewa w tym roku owocują, uginają się wręcz od jabłek i gruszek. Jak Bóg da i nie będzie burz, uda mi się za zarobione pieniądze zreperować dach w domu. Nie da się już tak dalej mieszkać. Pułap i podłoga są całe przegniłe od deszczu, który pada prosto do izby.

Miejski żartowniś, łaciarz Mocny Herszele, który przez cały czas siedział na kamieniu przeżuwając dorodną dynię, zabrał głos:

– Słyszeliście ludzie, co wydarzyło się w tym tygodniu? Przechodzę obok starej synagogi i widzę, że stoi tam mężczyzna z wozem pełnym szmat i krzyczy: „Skupuję szmaty, starzyznę, rupiecie!” Chce pan trochę staroci – zagaduję – to chodź pan do mnie do domu, sprzedam panu moje graty. Chłop nie znał się na żartach i pojechał przodem swoim wozem. „Chodźże do izby!” – krzyczy do mnie – „Gdzie macie te graty?” Pokazuję mu moją starą, która właśnie stała przy balii. „Oto i moja stara!”. Żyd tylko z hukiem zatrzasnął drzwi i zły wyszedł z izby.

– Ty odrapańcu – krzyknęła jego żona, która wyglądała jak kwaśne jabłko. – Kto by widział, żeby całe życie opowiadać dowcipy i stroić żarty. Nic innego mu w głowie.

(…)

Sokołów Podlaski był jednym z bogatszych miast w Polsce: wielkie połacie dobrej, żyznej ziemi, wokół miasta szlacheckie wsie i dwory. Gdy przychodził dzień targowy zjeżdżały się setki ludzi z wozami obładowanymi zbożem, drobiem, masłem, jajami i lnem. Targ bydlęcy ciągnął się kilometrami aż do torów.

Przyjeżdżało tu też wielu żydowskich kupców, aby kupić konie, bydło, zboże i tym podobne. Ze wszystkich okolicznych miasteczek: z Węgrowa, Siedlec, Kałuszyna, Mińska i Kosowa zjeżdżali się mężczyźni i kobiety i na wszystkich ulicach miasteczka rozstawiali swoje stoły z różnego rodzaju towarem. Z Warszawy przyjeżdżali żebracy i handlarze końmi dobijać targów. Było tłoczno i gwarno. Dzikie muczenie krów, rżenie koni, przekrzykiwania i targi handlarzy i pośredników, piskliwe, dziwaczne śpiewy, modlitwy dziadów i kalek na wszystkich rogach – łączyły się w jeden głos i zalewały całe miasteczko.

W taki dzień Chaimek czuł się jak ryba w wodzie. Gorzałka lała się strumieniami. Gdy ktoś kupił krowę, szedł zaraz wypić toast – Chaimek szedł z nim. Przecież nikt mu nie ważył się odmówić.

Gdy ktoś kupił konia, musiał dać Chaimkowi za pośrednictwo… W jeden dzień targowy zarabiał na życie na cały kolejny tydzień. Gdy pusta robiła się jego kieszeń i brakowało kilku groszy na gorzałkę, zabierał jakiemuś woźnicy dorożkę i robił kurs na stację albo do innego pobliskiego miasteczka. Był jednak bardzo leniwy i częściej nie chciało mu się nic robić. Siedział więc na schodkach gospody Gruny i patrzył.

(…)

Nie udzielił mi jasnej odpowiedzi, na czym ma polegać jego wizja, jakimi drogami mamy zmierzać, jaką nową naukę przyjąć. Mówił skomplikowanymi, abstrakcyjnymi zdaniami, które jeszcze bardziej zmąciły jego i tak dziwaczny tok myślenia.

Widział bankructwo zachodnioeuropejskiej cywilizacji i kultury, która nie była niczym więcej niż pustym, lśniącym naczyniem. Bał się bardzo antysemickiej fali, która zalewała Europę. Robotnicy, socjaliści byli w jego oczach zdrajcami, którzy porzucili, zdradzili moralne, etyczne wartości.

– Na świecie zwyciężą czarne siły! A my, Żydzi, zostaniemy rozdeptani przez ich maszerujące kamasze – mówił do mnie podczas naszej ostatniej rozmowy. Przerażająco i strasznie spełniły się przepowiednie załamanego i tragicznie zamordowanego żydowskiego inteligenta, Naty Kaufmana.

Redakcja Autor